Chociaż jestem zwolennikiem zerowej inflacji (albo nawet deflacji), to trudno mi przejść obok tego co się dzieje obecnie, gdy wszyscy dziennikarze i politycy stali się jej znawcami. Jednym z najczęściej pojawiających się nieporozumień, jest twierdzenie, że inflacja to ukryty podatek. Brzmi to mądrze, ale takie nie jest, a przynajmniej jest bardziej skomplikowane niż się wydaje. Może bym przeszedł obok tego zagadnienia bez komentarza, ale gdy czytam to samo na portalu ekonomicznym mises.pl, to trudno mi pozostać obojętnym.
W artykule pt. Inflacja czyni ludzi uboższymi (i jest to wina państwa) z 28.08.2022 czytamy, że "inflacja (czyli ekspansja podaży pieniądza) i idący za nią wzrost cen są ukrytą formą podatku." Inflacja nie jest ekspansją podaży pieniądza, ponieważ miewa różne przyczyny. Żeby zrozumieć gdzie leży błąd, wystarczy przeanalizować równanie wymiany (który wyprowadziłem w art. Równanie wymiany Fishera, czyli pieniężne spojrzenie na gospodarkę):
gdzie:
M - podaż pieniądza,
V - szybkość obiegu pieniądza,
P - średnioważony poziom cen,
Q - ilość dóbr i usług (realny PKB).
Z równania wynika, że ogólna cena jest proporcjonalna do podaży pieniądza, szybkości jego obiegu i odwrotnie proporcjonalna do realnego PKB:
Czyli widzimy, że oprócz podaży pieniądza, inflację wywoła zarówno recesja podażowa (wtedy mamy stagflację), jak i wzrost liczby transakcji między podmiotami.
Recesja podażowa
Recesja podażowa to recesja spowodowana blokadą podaży przy zachowaniu globalnego popytu. Recesję podażową mieliśmy w PRL (ceny administracyjne; brak dostępu do rynków zewn.), potem przez chwilę podczas pandemii koronowirusa, kiedy zostały przerwane łańcuchy dostaw mimo że popyt się nie zmienił. W efekcie rzeczywiście pojawiła się podwyższona inflacja. Podobny problem występuje obecnie, gdy borykamy się z brakami surowców energetycznych z powodu zaprzestania handlu z Rosją.
No dobrze, ale to jest przejściowa inflacja, którą można nazwać losową i która po czasie może nawet być skompensowana deflacją. Wielu liberałom i prawicowym publicystom wydaje się więc niemożliwe, żeby utrzymywała się długoterminowa inflacja bez zaangażowania banków centralnych. Na dowód mogą przedstawić nawet statystyki przed utworzeniem się tych instytucji w USA i po - bo rzeczywiście przed FEDem średni wzrost cen był zerowy (zob. art. FED do likwidacji?!). Zapominają jednak o tym, że przez cały ten okres istniał postęp technologiczny, który ograniczał rosnące koszty np. wydobycia surowców energetycznych. Wydobywanie surowców wymaga dostania się do coraz głębszych warstw Ziemi, co oczywiście rodzi wyższe koszty, a postęp techniczny redukował je.
Wyobraźmy sobie, że postęp techniczny nie występuje oraz M nie zmienia się. Wydobywanie surowców staje się coraz droższe. Skoro nie mamy więcej pieniędzy, aby ponieść te koszty, podaż surowców staje w miejscu. Spadek podaży podnosi ceny.
Wzrost szybkości obiegu pieniądza
Teoretycznie jest też możliwość, że M i P pozostaną stałe, a V się zmieni. Dobrym przykładem jest giełda. Spekulanci mogą dokonać zmowy, że będą przez określony czas kupować i sprzedawać od siebie nawzajem, aby wywindować cenę waloru, aby naiwnym sprzedać na górce. Wzrasta ilość transakcji wraz z którymi rośnie cena, chociaż ani liczba dóbr się nie zmieniła (jedna i ta sama firma, której sytuacja się nie zmieniła), ani ilość pieniędzy (cała akcja była od początku zaplanowana, czyli pieniądze musiały być przygotowane). Nawet gdyby traderzy nie sprzedali na końcu komuś naiwnemu, to wynieśli kurs w górę, tylko wykorzystując swoje pieniądze na koncie, które potem do nich wracają. Jeżeli ich plan by się powiódł, to należy dodatkowo założyć, że ostatni naiwny też musi wykorzystać pieniądze, które trzymał wcześniej na koncie.
Żeby giełdy przełożyć na sferę makro, trzeba uznać, że skłonność do konsumpcji i inwestycji w społeczeństwie nagle wzrasta. Ale ciągle zakładamy, że ilość dóbr i usług pozostaje bez zmian, tak że wzrasta jedynie liczba zawartych transakcji, tj. V. Jak to możliwe, że ludzie więcej inwestują, a Q nie wzrośnie? Dokładnie na tej samej zasadzie jak powyższy przykład z giełdą. Ludzie mogą kupować akcje lub certyfikaty na surowce (może nawet kryptowaluty), podnosząc ich ceny. Realnie nic się nie zmieniło, a ilość pieniędzy została ta sama. Ale to można rozszerzyć na całą gospodarkę: zgodnie z podstawowym modelem popytu, jeśli podaż pozostaje ta sama, a popyt rośnie, to cena rośnie. A więc ludzie wydają na to samo więcej pieniędzy, ponieważ nie chcą ich trzymać w portfelu czy "skarpecie", w wyniku czego ceny musza się dostosować.
Z czego może wynikać większa skłonność do konsumpcji lub inwestycji? Pośrednie wytłumaczenie możemy znaleźć u M. Keynesa, który przedstawił różne pobudki trzymania pieniądza i wymienił m.in. powód spekulacyjny. Jeżeli przewidujemy, że cena towaru będzie rosła, będziemy szybciej, czasem więcej go kupować.
Wzrost podaży pieniądza
Jeżeli Q i V pozostają stałe, to jedynym czynnikiem inflacyjnym będzie podaż pieniądza. Mogą tu działać dwa mechanizmy. Pierwszy to tzw. rozdawnictwo, którego nie trzeba wyjaśniać. Drugi jest nieco bardziej złożony. Najłatwiej pomyśleć o pieniądzu jako towarze. Im większa podaż, tym niższa cena - tu stopa procentowa. banki mają nadpłynność, więc aby się jej pozbyć, oferują tanie kredyty. Ludzie zaciągają więcej kredytów na wydatki, co generuje inflację.
Pierwsze dwa czynniki dowodzą, że inflacja nie musi być żadnym podatkiem, bo może być niezależna od władzy. Ale co z podażą pieniądza? Ponieważ jest ona kontrolowana przez banki centralne, które z kolei są kontrolowane de facto przez rządy, czy nie jest słusznym przyznać rację tym, którzy twierdzą, iż rząd wywołuje inflację, aby podnieść nominalnie podatki i inne opłaty? A tym samym inflacja stanowi ukryty podatek?
Problem polega na tym, że taka inflacja nie tworzy się sama z siebie albo przez rząd, tylko przedsiębiorców, którzy NA POCZĄTKU podnoszą ceny - BO MOGĄ. Dopiero potem już nie mogą, ale muszą, ponieważ rosną koszty wytworzenia. To znaczy, że firmy rekompensują sobie wyższe koszty i łańcuch inflacyjny w gospodarce się rozpędza.
Kiedy słyszymy albo czytamy, że przez inflację wszyscy tracimy (no bo przecież to podatek), to mamy do czynienia z propagandą, ewentualnie z niewiedzą. Sumarycznie w sensie księgowym nic się nie zmieniło: ludzie dostają więcej pieniędzy i o tyle więcej płacą za towary i usługi. To że dystrybucja może być niesprawiedliwa, to zupełnie inna sprawa. Czasami za koszty inflacji uznaje się tzw. koszt zdartych zelówek (kiedyś ludzie musieli często chodzić do banków, by odebrać pieniądze) czy tzw. koszty zmian jadłospisu (częsta zmiana cen na etykietach), ale w dzisiejszych czasach mają nikłe znaczenie.
Problem powstaje dopiero, gdy zaczynamy doliczać koszty ekonomiczne. Wyższa inflacja to wyższa niepewność co do przyszłości, co blokuje inwestycje długoterminowe. Maleje skłonność do inwestowania w projekty dalekiego zasięgu, a ludzie skupiają się na poprawie swojej bieżącej sytuacji. Dopiero ten koszt można nazwać ukrytym podatkiem, ponieważ dla bieżącej władzy jest lepiej, jeśli ludzie mają większe nominalne przychody tu i teraz (gdyż może je wykorzystać na swoje cele), a nie za 5 czy 10 lat, gdy nie wiadomo, kto będzie u władzy.
Jeżeli nadmierna w stosunku do PKB podaż pieniądza kreuje inflację, to i tak pojawienie się kosztu niepewności (inflacji w kolejnych okresach) utożsamimy z rodzajem podatku dopiero tylko wtedy, gdy rząd celowo ten koszt wykreował (po to aby ludzie skupili się na teraźniejszych wydatkach). To również oznacza, że moglibyśmy popatrzeć na inflację przez pryzmat krzywej Laffera. Jak wiadomo krzywa ta wskazuje, że wzrost podatków tylko do pewnego stopnia zwiększa przychody dla państwa, a potem firmy albo unikają płacenia podatków (szara strefa), albo uciekają za granicę, albo ogłaszają upadłość czy likwidują się. Przykładowo poniższy rysunek prezentuje estymację krzywej Laffera dla podatku od dochodów osobistych dla strefy euro [1]: