piątek, 9 września 2022

WIG - najgorszy indeks na świecie. Regresja do średniej nie zadziała?

Ostatnio media doniosły, że, jak dotąd, w 2022 roku polska giełda zachowuje się najgorzej na świecie. Z ciekawości sprawdziłem ostatnie 7 lat, a dokładniej porównałem WIG z 9-cioma indeksami europejskimi: DAX (Niemcy), CAC40 (Francja), PX (Czechy), OMX (Szwecja), BUX (Węgry), OMXV (Litwa), OMXR (Łotwa), RTS (Rosja) i FTSE250 (Wielka Brytania), okres 10.2015-08.2022 (miesięczne skumulowane stopy zwrotu):



Dwa zastrzeżenia: (1) indeksy nie do końca są porównywalne, bo występują w różnych walutach; (2) nie sprawdziłem czy wszystkie uwzględniają dywidendy, tak jak WIG. Niemniej stopy zwrotu zazwyczaj korelują ze sobą powyżej 50%, najsłabiej z WIGiem koreluje Łotwa (35%). 

Na czerwono - WIG, który praktycznie wyszedł na zero (+0,7%) i rzeczywiście okazuje się najgorszym indeksem ze wszystkich. Na czarno - Rosja. Z rysunku wydawałoby się, że blisko nas jest UK (kolor granatowy), ale różnica wynosi ponad 13 pkt proc.

Oczywiście zakres dat jest nieprzypadkowy, bo w pewnym sensie odzwierciedla osiągnięcia rządów PIS.

Powstają dwa pytania. Czy zadziała prawo regresji do średniej i polski indeks dogoni np. Węgry albo Litwę? To wydaje się niewiarygodne, ale BUX wzrósł o 100%, a Litwa o 91%. Dalej, czy gdyby za rok PO wygrało wybory, to byłby to pozytywny sygnał dla giełdy? 

Zanim odpowiem na to pytanie, warto dopowiedzieć, że APP Funds na swoim blogu pokazał jeszcze szerszą perspektywę, od 2007 r. , która jednoznacznie wskazuje, że za PO wcale nie było lepiej. Zakładam, że główną przyczyną był "zamach" na OFE.

Gdyby PO przejęło znów władzę, gospodarka byłaby nadal pokiereszowana złymi rządami poprzedników, ale giełda mogłaby już odbijać. Tylko czy są racjonalne przesłanki ku temu?
PO przestała być partią centrum, a stała się de facto lewicą. I nie chodzi tu tylko o kwestie światopoglądowe, ale także - albo głównie - gospodarcze. Jedną z dewastacji gospodarczych, jaką spowodował PIS, było wprowadzenie zakazu niedziel handlowych. Początkowo PO bardzo  krytykowała ten pomysł i zapewniała, że zlikwiduje ów zakaz, jak tylko zdobędą władzę. Minęło kilka lat i co się stało? Nie tylko przestali cokolwiek mówić na ten temat, ale dodatkowo zaproponowali 4-dniowy tydzień pracy. Tak jakby nie można było pozwolić rynkowi, by sam ustalił optymalny czas. Pracodawca i pracownik mogą w umowie ustalić warunki i nie rozumiem, dlaczego państwo ma się znowu do tego mieszać. Teoria ekonomii mówi, że tam gdzie rynek sam dobrze nie działa, tam powinno wkraczać państwo. Firma z założenia zazwyczaj ma silniejszą pozycję od pracownika; to do firm zgłaszają się kandydaci, a nie na odwrót. Ale jeżeli ci sami politycy przekonają przedsiębiorców, że 4-dniowy tydzień nie obniży produktywności firmy, to przedsiębiorcom powinno wręcz zależeć na tym, żeby go wprowadzić, bo obniżą w ten sposób koszty. 

Kiedy dziennikarze pytają, dlaczego PO tak zależy na tym lewicowym programie, ich reprezentanci odpowiadają, że "ludzie tego chcą". Ludzie chcą też więcej zarabiać, więc należy ustawowo podnosić im pensję. Albo też chcą niższej inflacji, to należy administracyjnie ustalić limit cen. 

I rzeczywiście, ostatnio jeden z polityków PO (który w dodatku wg wikipedii ma wykształcenie ekonomiczne), w programie tv twierdził, że PKN Orlen powinien mieć zerowe zyski! Pracować dla dobra obywateli i nie mieć żadnych zysków! Zacytuję większy fragment z tego artykułu (Piotra Rosika):

Tak, jest to szokujące. Platforma Obywatelska do niedawna była znana raczej z liberalnych ekonomicznie poglądów, ale jak widać – to się szybko zmienia. Zaczęło się chyba od akceptacji programu 500+ i deklaracji, że nawet jeśli PO wygra wybory, to program ten nie zostanie zlikwidowany.

Tu trzeba dodać, że populizm Platformy poszedł dalej, bo zaczęli postulować waloryzację tego świadczenia o inflację. W ramach tej logiki dziwne, że nikt ich nie zapytał czy w recesji albo deflacji, będą postulować dewaloryzację? Tak jak wynagrodzeń minimalnych nie zmniejszają, to i tego nie zmniejszą. To jest oczywista hipokryzja.

Jak widać, ten trend przechodzenia PO na lewo jest kontynuowany. Przeczytajmy raz jeszcze słowa Andrzeja Halickiego:

“Polacy są dzisiaj okradani. Jeżeli spółki Skarbu Państwa – te energetyczne, paliwowe, Orlen – mają po 12, 13 miliardów zysku […] to te spółki powinny być na zero i służyć społeczeństwu i gospodarce”.

Poseł PO określa zysk spółek Skarbu mianem kradzieży. Pieniądze, które te spółki zarobiły, zostały ukradzione społeczeństwu – jego zdaniem. Zapomniał chyba, że są to spółki prawa handlowego, które mają być w założeniu zarządzane tak, by wykazywały zysk. Podstawową zasadą kapitalizmu jest to, że podmioty gospodarujące działają po to, by mieć zysk.

Poseł Halicki mówi wprost, że te spółki nie powinny mieć zysku, tylko „służyć społeczeństwu i gospodarce”. Czyli, jak się domyślamy, chodzi o to, by Orlen ustawił cenę 1 litra benzyny na 4,25 zł, czyli by sprzedawał paliwo po kosztach. I tak dalej, ta sama zasada miałaby obowiązywać w odniesieniu do wszystkich spółek Skarbu Państwa…

Jak zareagowaliby na to akcjonariusze tych spółek? Warto obserwować ich zachowanie podczas dzisiejszej sesji. Ale chyba nie będzie wielkim odkryciem, że generalnie większość inwestorów, i to zdecydowana, nie chce mieć akcji spółek, które nie generują zysków…

Co ciekawe, wypowiedzią Halickiego pochwalił się oficjalnie klub Koalicji Obywatelskiej (...)

Po pierwsze Skarb Państwa ma teraz ok. 36% udziałów, więc nawet gdyby pominąć sprawy prawnicze i skupić się na ekonomii, to spółka nie jest kontrolowana przez państwo (to się zmieni po połączeniu z PGNiG). Mamy więc pierwsze przekłamanie. Po drugie politycy PO nie zwracają uwagi, że zysk księgowy nie jest równoznaczny zyskowi pieniężnemu. Problem ten omówiłem w art. Oczyszczanie zysku netto z niepewnych pozycji i wskazałem, że faktyczny, pieniężny zysk wyniósł w 2021 r. zaledwie 17% księgowego. Głównie wynika to z tego, że niemal 90% zysku księgowego przeznaczone jest na inwestycje. Stąd też dywidenda wyniosła ok. 15% zysku na akcję bez odpisów aktualizujących.
Oznacza to, że cały albo prawie cały zysk pieniężny został przeznaczony na dywidendę. Po trzecie prawie 40% tej dywidendy otrzyma Skarb Państwa. Po czwarte, rekordowe zyski księgowe oznaczają także rekordowy CIT. Zakładam, że dzięki tym nadwyżkom z dywidend i podatków rząd był w stanie obniżyć VAT na paliwo i zredukować akcyzę. 
  
Po tej nieodpowiedzialnej i zwyczajnie głupiej opinii największej partii opozycyjnej (partia pochwaliła się tymi mądrościami na twitterze) akcje Orlenu znowu tąpnęły. Są to krótkoterminowe ruchy, ale w ten sposób daje się bardzo zły sygnał akcjonariuszom: waszą spółkę znacjonalizujemy.

Trzeba dopowiedzieć, że obecnie udział PKN w WIG jest największy ze wszystkich podmiotów (prawie 9%), stąd teza, że opozycja przyczyniła się do ogłoszenia polskiej giełdy najgorszą na świecie, jest uzasadniony.

Link do danych (w tym macierz korelacji między indeksami): Indeksy Europy 10.2015-08.2022

czwartek, 1 września 2022

Czy inflacja jest ukrytym podatkiem?

 Chociaż jestem zwolennikiem zerowej inflacji (albo nawet deflacji), to trudno mi przejść obok tego co się dzieje obecnie, gdy wszyscy dziennikarze i politycy stali się jej znawcami. Jednym z najczęściej pojawiających się nieporozumień, jest twierdzenie, że inflacja to ukryty podatek. Brzmi to mądrze, ale takie nie jest, a przynajmniej jest bardziej skomplikowane niż się wydaje. Może bym przeszedł obok tego zagadnienia bez komentarza, ale gdy czytam to samo na portalu ekonomicznym mises.pl, to trudno mi pozostać obojętnym. 

W artykule pt. Inflacja czyni ludzi uboższymi (i jest to wina państwa) z 28.08.2022 czytamy, że "inflacja (czyli ekspansja podaży pieniądza) i idący za nią wzrost cen są ukrytą formą podatku." Inflacja nie jest ekspansją podaży pieniądza, ponieważ miewa różne przyczyny. Żeby zrozumieć gdzie leży błąd, wystarczy przeanalizować równanie wymiany (który wyprowadziłem w art. Równanie wymiany Fishera, czyli pieniężne spojrzenie na gospodarkę):


gdzie:

M - podaż pieniądza,

V - szybkość obiegu pieniądza,

P - średnioważony poziom cen,

Q - ilość dóbr i usług (realny PKB).


Z równania wynika, że ogólna cena jest proporcjonalna do podaży pieniądza, szybkości jego obiegu i odwrotnie proporcjonalna do realnego PKB:


Czyli widzimy, że oprócz podaży pieniądza, inflację wywoła zarówno recesja podażowa (wtedy mamy stagflację), jak i wzrost liczby transakcji między podmiotami. 

Recesja podażowa

Recesja podażowa to recesja spowodowana blokadą podaży przy zachowaniu globalnego popytu. Recesję podażową mieliśmy w PRL (ceny administracyjne; brak dostępu do rynków zewn.), potem przez chwilę podczas pandemii koronowirusa, kiedy zostały przerwane łańcuchy dostaw mimo że popyt się nie zmienił. W efekcie rzeczywiście pojawiła się podwyższona inflacja. Podobny problem występuje obecnie, gdy borykamy się z brakami surowców energetycznych z powodu zaprzestania handlu z Rosją. 

No dobrze, ale to jest przejściowa inflacja, którą można nazwać losową i która po czasie może nawet być skompensowana deflacją. Wielu liberałom i prawicowym publicystom wydaje się więc niemożliwe, żeby utrzymywała się długoterminowa inflacja bez zaangażowania banków centralnych. Na dowód mogą przedstawić nawet statystyki przed utworzeniem się tych instytucji w USA i po - bo rzeczywiście przed FEDem średni wzrost cen był zerowy (zob. art. FED do likwidacji?!). Zapominają jednak o tym, że przez cały ten okres istniał postęp technologiczny, który ograniczał rosnące koszty np. wydobycia surowców energetycznych. Wydobywanie surowców wymaga dostania się do coraz głębszych warstw Ziemi, co oczywiście rodzi wyższe koszty, a postęp techniczny redukował je.

Wyobraźmy sobie, że postęp techniczny nie występuje oraz M nie zmienia się. Wydobywanie surowców staje się coraz droższe. Skoro nie mamy więcej pieniędzy, aby ponieść te koszty, podaż surowców staje w miejscu. Spadek podaży podnosi ceny.

Wzrost szybkości obiegu pieniądza

Teoretycznie jest też możliwość, że M i P pozostaną stałe, a V się zmieni. Dobrym przykładem jest giełda. Spekulanci mogą dokonać zmowy, że będą przez określony czas kupować i sprzedawać od siebie nawzajem, aby wywindować cenę waloru, aby naiwnym sprzedać na górce. Wzrasta ilość transakcji wraz z którymi rośnie cena, chociaż ani liczba dóbr się nie zmieniła (jedna i ta sama firma, której sytuacja się nie zmieniła), ani ilość pieniędzy (cała akcja była od początku zaplanowana, czyli pieniądze musiały być przygotowane). Nawet gdyby traderzy nie sprzedali na końcu komuś naiwnemu, to wynieśli kurs w górę, tylko wykorzystując swoje pieniądze na koncie, które potem do nich wracają. Jeżeli ich plan by się powiódł, to należy dodatkowo założyć, że ostatni naiwny też musi wykorzystać pieniądze, które trzymał wcześniej na koncie.

Żeby giełdy przełożyć na sferę makro, trzeba uznać, że skłonność do konsumpcji i inwestycji w społeczeństwie nagle wzrasta. Ale ciągle zakładamy, że ilość dóbr i usług pozostaje bez zmian, tak że wzrasta jedynie liczba zawartych transakcji, tj. V. Jak to możliwe, że ludzie więcej inwestują, a Q nie wzrośnie? Dokładnie na tej samej zasadzie jak powyższy przykład z giełdą. Ludzie mogą kupować akcje lub certyfikaty na surowce (może nawet kryptowaluty), podnosząc ich ceny. Realnie nic się nie zmieniło, a ilość pieniędzy została ta sama. Ale to można rozszerzyć na całą gospodarkę: zgodnie z podstawowym modelem popytu, jeśli podaż pozostaje ta sama, a popyt rośnie, to cena rośnie. A więc ludzie wydają na to samo więcej pieniędzy, ponieważ nie chcą ich trzymać w portfelu czy "skarpecie", w wyniku czego ceny musza się dostosować. 

Z czego może wynikać większa skłonność do konsumpcji lub inwestycji? Pośrednie wytłumaczenie możemy znaleźć u M. Keynesa, który przedstawił różne pobudki trzymania pieniądza i wymienił m.in. powód spekulacyjny. Jeżeli przewidujemy, że cena towaru będzie rosła, będziemy szybciej, czasem więcej go kupować. 

Wzrost podaży pieniądza

Jeżeli Q i V pozostają stałe, to jedynym czynnikiem inflacyjnym będzie podaż pieniądza. Mogą tu działać dwa mechanizmy. Pierwszy to tzw. rozdawnictwo, którego nie trzeba wyjaśniać. Drugi jest nieco bardziej złożony. Najłatwiej pomyśleć o pieniądzu jako towarze. Im większa podaż, tym niższa cena - tu stopa procentowa. banki mają nadpłynność, więc aby się jej pozbyć, oferują tanie kredyty. Ludzie zaciągają więcej kredytów na wydatki, co generuje inflację.

Pierwsze dwa czynniki dowodzą, że inflacja nie musi być żadnym podatkiem, bo może być niezależna od władzy. Ale co z podażą pieniądza? Ponieważ jest ona kontrolowana przez banki centralne, które z kolei są kontrolowane de facto przez rządy, czy nie jest słusznym przyznać rację tym, którzy twierdzą, iż rząd wywołuje inflację, aby podnieść nominalnie podatki i inne opłaty? A tym samym inflacja stanowi ukryty podatek?

Problem polega na tym, że taka inflacja nie tworzy się sama z siebie albo przez rząd, tylko przedsiębiorców, którzy NA POCZĄTKU podnoszą ceny - BO MOGĄ. Dopiero potem już nie mogą, ale muszą, ponieważ rosną koszty wytworzenia. To znaczy, że firmy rekompensują sobie wyższe koszty i łańcuch inflacyjny w gospodarce się rozpędza. 

Kiedy słyszymy albo czytamy, że przez inflację wszyscy tracimy (no bo przecież to podatek), to mamy do czynienia z propagandą, ewentualnie z niewiedzą. Sumarycznie w sensie księgowym nic się nie zmieniło: ludzie dostają więcej pieniędzy i o tyle więcej płacą za towary i usługi. To że dystrybucja może być niesprawiedliwa, to zupełnie inna sprawa. Czasami za koszty inflacji uznaje się tzw. koszt zdartych zelówek (kiedyś ludzie musieli często chodzić do banków, by odebrać pieniądze) czy tzw. koszty zmian jadłospisu (częsta zmiana cen na etykietach), ale w dzisiejszych czasach mają nikłe znaczenie.

Problem powstaje dopiero, gdy zaczynamy doliczać koszty ekonomiczne. Wyższa inflacja to wyższa niepewność co do przyszłości, co blokuje inwestycje długoterminowe. Maleje skłonność do inwestowania w projekty dalekiego zasięgu, a ludzie skupiają się na poprawie swojej bieżącej sytuacji. Dopiero ten koszt można nazwać ukrytym podatkiem, ponieważ dla bieżącej władzy jest lepiej, jeśli ludzie mają większe nominalne przychody tu i teraz (gdyż może je wykorzystać na swoje cele), a nie za 5 czy 10 lat, gdy nie wiadomo, kto będzie u władzy.

Jeżeli nadmierna w stosunku do PKB podaż pieniądza kreuje inflację, to i tak pojawienie się kosztu niepewności (inflacji w kolejnych okresach) utożsamimy z rodzajem podatku dopiero tylko wtedy, gdy rząd celowo ten koszt wykreował (po to aby ludzie skupili się na teraźniejszych wydatkach). To również oznacza, że moglibyśmy popatrzeć na inflację przez pryzmat krzywej Laffera. Jak wiadomo krzywa ta wskazuje, że wzrost podatków tylko do pewnego stopnia zwiększa przychody dla państwa, a potem firmy albo unikają płacenia podatków (szara strefa), albo uciekają za granicę, albo ogłaszają upadłość czy likwidują się. Przykładowo poniższy rysunek prezentuje estymację krzywej Laffera dla podatku od dochodów osobistych dla strefy euro [1]:



[1] Źródło: Espanhol, R. J. F. (2014). The Laffer Curve – An Empirical Estimation For Eurozone Member Countries. Lisboa. ISCTE Business School. Instituto Universitário de Lisboa. Master in Economics. 11.