W debacie, jaka odbyła się niedawno pomiędzy R. Petru a S. Mentzenem, skupiono się głównie na wizerunkowych błędach tego drugiego, przez co niemal jednogłośnie uznano, że przegrał on tę potyczkę. Rzadko można znaleźć poważniejszą ocenę merytoryczną tego występu. Jako z jeden z nielicznych, portal oko.press podjął się tego w art. Debata Mentzen – Petru. Cztery bzdury o ZUS-ie, Orlenie, kodeksie pracy i euro . A więc już w tytule dowiadujemy się, że będą bzdury o euro. I analiza została przeprowadzona nie przez byle kogo, bo, cytuję, przez ekonomistę - Tomasza Makarewicza - juniora profesora na Uniwersytecie w Bielefeld i członka grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia.
Chciałbym się skupić na odpowiedzi Mentzena czy powinniśmy przystąpić do strefy euro. Mentzen:
Nie, wspólna waluta może być tylko na optymalnym obszarze walutowym. Unia Europejska nigdy nie była optymalnym obszarem walutowym, co najwyżej Niemcy, Austria i kraje Beneluksu. Stąd właśnie problemy Grecji, Włoch czy Hiszpanii po wejściu do strefy euro - te kraje przestały się rozwijać.
Komentarz Makarewicza:
To jest temat, na który nie ma jednej odpowiedzi, ale zasadniczo wszyscy zgadzają się, że kwestia jest skomplikowana. Te kraje miały pewne strukturalne problemy także przed wejściem do strefy euro. W przypadku Grecji to był problem oligarchizacji gospodarki. Powiązanie kilku nielicznych klanów, do których należą ważniejsze zakłady gospodarcze, i świata polityki. Można się zastanawiać, czy euro spotęgowało te problemy, czy nie. Ekonomiści wciąż się o to spierają. Ale nie jest tak, że te kraje rozwijały się świetnie, po czym przystąpiły do strefy euro i padły.
A więc Makarewicz nie obala stwierdzenia czy opinii Mentzena. Uznaje jedynie sprawę za bardziej skomplikowaną. Ale uwaga - dopuszcza możliwość, że euro mogło spotęgować problemy. Tylko przecież tytuł stwierdza, że Menzten podał bzdurę. To gdzie ta bzdura? Jeżeli dziennikarz tak sobie dopisał, żeby wyszedł mocniejszy przekaz, to mamy do czynienia z manipulacją. Również źle to świadczy o Makarewiczu i jego organizacji, która na swoim profilu FB promuje ten artykuł. Żadnego sprostowania nie ma.
Dla przypomnienia jakiś czas temu napisałem art. Wejście do strefy euro nieopłacalne? , które wskazuje przesłanki, że euro rzeczywiście jest nieopłacalne dla Polski.
Kolejna sprawa. Makarewicz w ogóle nie odnosi się do kwestii optymalnego obszaru walutowego, o którym Mentzen wspomina dwukrotnie. Pytanie brzmi: dlaczego? Czy dlatego, że okazałoby się, że Mentzen powiedział prawdę, czy dlatego, że Makarewicz nie zna się na tym temacie? Jeżeli pomija, bo wie, że to niewygodna prawda, to traci wiarygodność obiektywnego eksperta. Jeżeli pomija, bo nie zna teorii optymalnego obszaru walutowego, to w ogóle traci miano eksperta. W każdym przypadku oko.press się kompromituje, atakując Mentzena, nie wiedząc o czym on mówi.
Zanim przejdę dalej, muszę od razu podkreślić, że ja też nie jestem ekspertem od tego tematu, ale powołam się na takich. Już w tym artykule Wejście do strefy euro nieopłacalne? napisałem, że P. Krugman - noblista w dziedzinie ekonomii - stwierdził w 2011 r., że Europa znajduje się w "głębokim kryzysie" właśnie z powodu używania jednej waluty. Czyli wprost potwierdza zdanie Mentzena.
Ważne jest, aby zdać sobie sprawę, że zdanie Krugmana, a więc i Mentzena, nie jest jakąś tam opinią - parafrazując klasyka - ekonomistów przy kawie i ciastkach. Optymalny obszar walutowy to termin ukuty przez R. Mundella w 1961 r. [3].
Ogólnie są dwie skrajne sytuacje: cały świat posługuje się jedną walutą albo każdy człowiek ma swoją własną walutę. Ten drugi przypadek sprowadza się de facto do barteru. Teraz pomiędzy tymi dwiema skrajnościami możemy znaleźć optymalny obszar walutowy. Może to być np. rodzina, gmina, cały kraj, grupa krajów albo kontynent. Najbardziej naturalną formą obszaru walutowego jest oczywiście kraj, ale nie znaczy to, że jest ona optymalna. Barter przecież też jest naturalny, ale nikt powie, że jest lepszą formą wymiany od pieniądza w nowoczesnej gospodarce. Ale tak samo mało wygodne jak barter byłoby wprowadzenie osobnej waluty dla każdej gminy. Wynika to z ciągłego przemieszczania się towarów i ludzi między jednym regionem kraju a drugim, co sprawia, że oba regiony traktowane są jak całość.
Mundell analizuje sprawę następująco. Powiedzmy, że popyt na jakieś dobra przesuwa się z gminy A do gminy B (w A spada, w B rośnie). Podaż pozostaje stała. Przedsiębiorstwa A mają dwa wyjścia: albo eksportować towary do B, albo obniżyć ceny towarów. Niestety pierwsze niesie za sobą dodatkowe koszty, a drugie obniża przychody, tak że warianty oba ograniczają zyski. Mniejsze zyski zmniejszą inwestycje lub dywidendy (a więc konsumpcję), a to z kolei pociągnie za sobą wzrost bezrobocia i PKB w gminie A. Jednocześnie w gminie B rośnie popyt, ale nie podaż, a więc jedynym efektem będzie wzrost cen w B. Jednak ekonomia nie znosi próżni: firmy będą starać się zasilić popyt, zwiększając produkcję i sprzedaż u siebie. Ale do tego potrzebni są pracownicy, których firma może jedynie ściągnąć z A, ponieważ tam są właśnie bezrobotni. Oczywiście zawsze jakieś bezrobocie w gminie B też będzie, ale skoro nie podejmują jeszcze pracy, to możliwe, że wymagają wyższej płacy, podczas gdy bezrobotni z A nie mają takich wymagań. Tak więc bezrobocie w A zostaje automatycznie wyeliminowane przez mechanizmy rynkowe, niezależnie od tego czy pracownicy będą dojeżdżać z A do B czy się przeprowadzą (mniej ludzi oznacza mniejszą stopę bezrobocia). Gorzej, gdyby gminy były od siebie sporo oddalone - wtedy nowo zatrudnieni musieliby się przeprowadzić, a nie byłoby pewności czy są tak mobilni. Bez tej mobilności w gminie A nastanie recesja, a w gminie B inflacja na skutek wymuszenia wyższych płac.
Co by się jednak stało, gdyby gminy miały inne waluty, w dodatku w systemie kursów płynnych? W gminie A jest waluta PLN A, w gminie B waluta PLN B. Powiedzmy, że zaraz po spadku popytu w A kurs PLN A spada. O ile na początku 1 PLN A = 1 PLN B, o tyle teraz 1 PLN A = 0,5 PLN B. Powoduje to, że w gminie B ten sam produkt można kupić o połowę taniej w gminie A. Gmina B będzie zmotywowana do kupowania tańszych towarów od A, tak że A nie musi ich już eksportować i ponosić dodatkowych kosztów. Oznacza to, że popyt w gminie A wróci do punktu wyjścia. Skąd wiadomo, że do punktu wyjścia? Z jednej strony wyższy popyt w gminie B zostaje zaspokojony dzięki nowej podaży powstałej w wyniku wzrostu importu z A do B (ceny w B pozostaną więc stałe mimo wzrostu popytu). Czyli nadwyżkowy popyt w B równa się nadwyżkowej podaży w B. Ale z drugiej strony popyt importowy równa się podaży na import z A, a to oznacza, że popyt importowy musi się równać nadwyżkowemu popytowi w B. W sumie logika nakazuje przyjąć, że cały popyt w A wróci do punktu wyjścia. Tym samym bezrobocie znika i PKB wraca do punktu wyjścia.
W powyższej analizie uwzględniliśmy jedynie dobra ruchome i płynne. Co jednak np. z nieruchomościami? W tej sytuacji eksport wykluczamy. Są jednak tu dwie możliwości. Pierwsza taka, że firmy z A przenoszą produkcję oraz dział sprzedaży do B. Druga taka, że firmy w B mając u siebie nadwyżkę popytu, zwiększą produkcję. Skupmy się na drugim wariancie. Problem w gminie B polega na znalezieniu rąk do pracy, ponieważ wszyscy gdzieś pracują, tzn. nie ma bezrobocia. Deweloper mógłby ściągnąć bezrobotnych z gminy A, ale przecież ciągle zakładamy, że nie są oni mobilni. Żeby uzyskać nową siłę roboczą, deweloper musi podnieść stawki robotnikom mieszkającym w B, zachęcając ich do zmiany bieżącego pracodawcy. Oznaczałoby to spadek rentowności, a może nawet i straty firmy. Aby nie dopuścić do takiej sytuacji, deweloper musi ograniczyć inne koszty, takie jak materiały. Wykorzystuje zatem fakt, że 1 PLN A = 0,5 PLN B, co oznacza, że średnio biorąc materiały może kupić dwa razy taniej w gminie A. Dopóki koszt przewozu zakupionych materiałów z A do B nie będzie zbyt wysoki, deweloper będzie mógł zredukować nadwyżkowe koszty. Większy eksport, tj. zakupy dewelopera, nieco poprawi PKB w gminie A, redukując częściowo tamtejsze bezrobocie.
Pozostaje jeszcze niewyjaśniona kwestia przyczyny deprecjacji waluty w gminie A. Co może być przyczyną tego spadku zaraz po spadku popytu? Ponieważ mamy tu na myśli bardziej popyt wewnętrzny, to nieprzekonujące jest twierdzenie, że kurs walutowy wynika ze spadku importu do A (wtedy sprawa byłaby oczywista - A otrzymuje pieniądze w PLN B, więc musi zamienić na PLN A, a więc przy braku importu nie ma też tej zamiany, tj. popytu na PLN A). Odpowiedzią jest za to obniżona stopa procentowa.
Spadek aktywności gospodarczej powoduje, że banki muszą obniżyć stopę procentową, ponieważ popyt na pieniądz spada. Z Wicksellowskiego punktu widzenia stopa proc. musi po prostu zrównać się z naturalną stopą procentową (zob. Dodatek nr 2 w tym artykule).
Na stopę procentową można by spojrzeć jeszcze inaczej. Charakterystyczną cechą danego obszaru walutowego jest to, że każdy taki obszar posiada własny bank centralny, który kontroluje ilość pieniądza w danej walucie. Jeżeli bank centralny oczekuje recesji, obniża stopę procentową, "wyręczając" niejako tym samym banki komercyjne w ustalaniu stóp procentowych.
Trzeba w tym miejscu zauważyć, że podejście od strony kontrolnej banku centralnego może prowadzić do błędnych wniosków. W prowadzonej analizie nie pozwalam na jakiekolwiek zaburzenie mechanizmu rynkowego. Samo obniżenie stopy procentowej do poziomu naturalnego nie spowoduje żadnej poprawy PKB. Sprawia jedynie, że stopa się dopasowuje do danego poziomu gospodarki (jest to skutek, a nie przyczyna zmian PKB). Natomiast, gdy mówimy o roli banku centralnego, to od razu myślimy właśnie o zaburzeniu tego mechanizmu, tzn. wpływaniu na aktywność gospodarczą. Gdybyśmy szli tym tropem w naszym przykładzie, to pozostałe w gminie A bezrobocie można zlikwidować zmniejszając jeszcze bardziej stopę procentową, tzn. poniżej stopy naturalnej.
W każdym razie niższa stopa proc. zmniejsza popyt na lokaty i obligacje w danej walucie. Stąd region B zmniejsza skłonność do zamiany PLN B na PLN A. I dlatego kurs walutowy PLN A spada.
W analizie Mundella kluczowym czynnikiem jest mobilność pracowników. Im mniejsza mobilność, tym bardziej prawdopodobne, że różne waluty będą korzystne dla kraju. Gdybyśmy mieli oddalone gminy albo duże obszary kraju, mobilność musiałaby być mniejsza, ale wtedy dla większego kraju mogłoby się okazać, że lepsze są różne waluty.
Krugman [2] zwraca jednak jeszcze uwagę na argument P. Kenena [1], kiedy to wspólny obszar walutowy może okazać się korzystniejszy. Pisałem już o tym, że w nowoczesnej gospodarce bank centralny kontroluje częściowo gospodarkę całego obszaru walutowego. Innym organem centralnym jest rząd lub samorząd. W tym wypadku nie możemy utożsamiać rządu z państwem, ponieważ mówimy o dowolnym obszarze. Rząd pobiera podatki i płaci z nich zasiłki dla bezrobotnych oraz wydaje na różne programy pomocowe, szkolenia i inne inwestycje. Tak więc jeśli gmina A wpada w recesję, to płaci mniejsze podatki niż gmina B. Jednocześnie jednak gmina A korzysta z zasiłków i innych wydatków rządowych, które płyną dzięki wyższym podatkom z gminy B.
Zastąpmy gminy krajami. Kraje mają niezależne od siebie rządy, ale waluty mogą mieć wspólne. Bez wspólnego rządu każdy kraj będzie na łasce i niełasce wspólnego banku centralnego. Jeżeli kraj A wpadł w recesję, a B w ożywienie, to co teraz miałby zrobić bank centralny? Musi obniżyć stopy, aby pomóc krajowi A, ale zaszkodzi B, w którym wywoła inflację. Rząd B musiałby obciąć wydatki, aby zneutralizować inflację. Kraj A z kolei być może wolałby mocniej obniżyć stopy, czego jednak bank centralny już nie robi, ponieważ musi ważyć skutki dla wszystkich krajów. A jeśli kraj A nie może na to liczyć, powinien zwiększać wydatki, co będzie utrudnione z powodu recesji. W sumie nie ma żadnej wartości dodanej przebywanie w takim układzie. Oczywiście jeżeli kraje przyjęłyby własne waluty, to musiałyby wziąć pod uwagę koszty transakcyjne ich wymiany. W czasach Internetu koszty te jednak powinny spadać z uwagi na łatwą komunikację obu stron wymiany.
Gdyby jednak istniał wspólny rząd, to mógłby lepiej regulować przepływy pieniężne między krajami. Zapomnijmy o banku centralnym, żeby nie komplikować analizy. Kraj B przechodzi dobrą koniunkturę, kraj A złą. Kraj B wpłaca więc większe podatki, a A mniejsze, ale dostaje zastrzyk zasiłków dzięki podatkom pochodzącym z B. Wtedy oczywiście B niczego nie zyskuje, ale pamiętajmy, że gdy koniunktura się odwróci i w A nastąpi ożywienie, a w B depresja, to B zyska. Widzimy więc, że argument Kenena opiera się na finansowej koncepcji hedgingu albo dywersyfikacji ryzyka.
Strefa euro stanowi próbę wprowadzenia w życie teorii Mundella i Kenena. Próba ta nie może zakończyć się sukcesem, o czym mówi Krugman. Mobilność siły roboczej z jednego kraju UE do drugiego nie jest wystarczająca, aby podpierać się tym czynnikiem do wdrażania euro. Podobnie integracja fiskalna jest daleka od doskonałości, właśnie dlatego, że nie ma prawdziwego rządu UE. Żeby idea euro miała sens, kraje musiałyby w dużym zakresie zrezygnować z własnej polityki podatkowej i socjalnej, a polegać na decyzjach Komisji Europejskiej będącej odpowiednikiem rządu. Krugman wprost nazywa strefę euro błędem.
Jak pisałem, nie jestem specjalistą, więc nie wiem czy euro jest błędem czy nie. Na pewno przy obecnej strukturze UE strefa euro nie jest optymalna. Dla porównania USA wydają się optymalnym obszarem walutowym, co potwierdza Krugman. Chodzi tu zarówno o większą mobilność ludności z jednego stanu do drugiego, jak i większą integrację socjalno-fiskalną.
Ostatnie lata raczej wskazują na dezintegrację UE. W ciągu 15 lat, od 2008 r., eurodolar spadł o 30% i jeśli nie nastąpi poprawa pod tym względem, to spodziewałbym się jego stopniowego upadku.
Literatura:
[1] Kenen, P.. 1969. The Theory of Optimum Currency Areas: An Eclectic View. In Monetary Problems of the International Economy, edited by R. Mundell and A. Swoboda, 41–60. Chicago: University of Chicago Press.
[2] Krugman, P., 2013. Revenge of the optimum currency area. NBER Macroeconomics Annual, 27 (1) (2013), pp. 439-448
[3] Mundell, R.. 1961. A Theory of Optimum Currency Areas. American Economic Review 51 (4): 657–65.